Instytut Immunoterapii, Nowotworów i Chorób Przewlekłych

favicon drukuj
20 listopad 2018

Był rak. Nie ma raka

O dochodzeniu do zdrowia z Maciejem Zielonką rozmawia Paweł Sałacki

Po raz pierwszy o chorobie nowotworowej Macieja Zielonki - nauczyciela muzyki z „Czwórki”, wiceprzewodniczącego kościańskiej rady miejskiej - napisaliśmy w lutym. Tak jak setki osób zaangażowaliśmy się w organizowanie akcji, której celem było zebranie pieniędzy na leczenie Macieja i jego uczennicy Michasi Zarzyckiej, która także zmaga się nowotworem. W marcu obszernie relacjonowaliśmy „weekend cudów”, a w czerwcu podsumowaliśmy całą akcję. Miesiąc później lekarze ze zdumieniem oglądali wyniki badań PET, z których wynika, że Maciej nie ma już raka...

- Jak to nie masz raka? 

- Poszedłem w przeciwnym kierunku niż choroba, i ostatnie badania wskazują, że nie mam raka. 

- Cud?
- Wiara, pokora, spokój, odwaga, dystans, konsekwencja. 

- Czyli masz receptę na wyleczenie?
- Nie ma gotowej recepty. Każdy idzie własną drogą do zdrowia. Jedni dochodzą tam gdzie zmierzali, inni nie. Jak zakończy się moja podróż? Nie wiem. Pewne jest to, że rok temu zdiagnozowano u mnie raka w lewym płucu z przerzutami do węzłów chłonnych i do prawego płuca, w czwartym stopniu zaawansowania, a dziś tego raka nie mam. 

- Opowiedz nam o swojej drodze. Krok, po kroku. Wyruszyłeś na nią zaraz po diagnozie?
- Nie, chyba mało kto po usłyszeniu „wyroku” wierzy, że ominie go szybko nadciągająca śmierć. 

- Zacznij opowieść od momentu poprzedzającego diagnozę. 
- Rok temu, w sierpniu remontowaliśmy łazienkę. Pomimo zabezpieczeń pył dostał się wszędzie tam, gdzie nie powinien. Między innymi do dokumentów. Zacząłem je przeglądać, odkurzać i porządkować. Zajęło mi to cztery dni. Sporo się przy tym nakaszlałem, no bo jaki facet założyłby do takiej pracy maseczkę? Kaszel był więc czymś oczywistym. Tyle, że męczył mnie coraz bardziej. Kiedy wybrałem się na posiedzenie rady pedagogicznej do szkoły musiałem wyglądać nieszczególnie. Pani wicedyrektor obawiała się, czy nie mam stanu przedzawałowego, a ja „tylko” tłumiłem kaszel. 

- Poszedłeś do lekarza? 
- Już wcześniej chodziłem do pulmonologa. Od dwóch lat, co pół roku miałem infekcję. Zapisywano mi antybiotyki, które brałem tak jak większość, czyli chodząc do pracy. U nauczyciela wiosenne i jesienne infekcje to norma. Tyle, że ta nękała mnie w sierpniu. Zdawałem sobie sprawę, że pył po remoncie tak długo by mnie nie męczył. Posłuchałem więc lekarza, który wysłał mnie na zdjęcie rentgenowskie. Wyszło na nim zacienienie w dole lewego płuca. Skierowano mnie więc na tomografię komputerową.

- Zacząłeś się bać?
- Nie, tłumaczyłem sobie, że to pewnie pozostałości po przebytym zapaleniu płuc. Nie spieszyłem się więc na badanie. Poza tym miałem na głowie kilka ważniejszych rzeczy. Na przykład kabaret na Dzień Nauczyciela, w którym wraz z Magdą Wróblewską wcieliliśmy się w starszych o czterdzieści lat nauczycieli. Występ z uczniami sprawił nam wielką radość, a ja myślałem wówczas, że nie mogę tego odpuścić, że to ważniejsze od badań. Dziś wiem, że to błędne myślenie. Nie ma nic ważniejszego od zdrowia. Każda zwłoka może okazać się zgubna. Nie odkładajmy nigdy badań na później. 

- Ty odłożyłeś.
- Dziś bym tego nie zrobił. Co prawda w tym konkretnym przypadku niczego by to nie zmieniło, ale nauczyłem się już działać teraz, a nie zaraz. To ważne. 

- Robisz badanie i...
- Czekam pięć dni na opis, który zwala mnie z nóg. Guz w lewym płucu, wokół niego kilka satelitarnych i cała masa drobniejszych guzów w prawym płucu. Szok, przeszukiwanie Internetu, aby dowiedzieć się co to jest. Oczywiście nie jest to pewne źródło, bo można w nim znaleźć wiele sprzecznych informacji, ale czego byśmy z żoną nie czytali, to obraz wyłaniał się ten sam: dobrze nie jest. Udaliśmy się do torakochirurga, aby ustalić, czy da się to wyciąć. Ten skierował mnie na badanie PET, czyli na pozytonową tomografię emisyjną. Na wyniku widać było wiele skupisk komórek rakowych. Kolejne badanie – bronchoskopia, badanie węzłów chłonnych. Pobrano mi wycinek. Dowiedziałem się, że operacji nie będzie. Mam nowotwór nieoperacyjny złośliwy z przerzutami. Skierowano mnie na chemio- i radioterapię. 

- Już wtedy wiesz, że nowotwór ma czwarty stopień zaawansowania?
- Tak, najwyższy. Źródła internetowe wskazują, że przy raku płuca o czwartym stopniu zaawansowania, przeżycia pięcioletnie się nie zdarzają. 

- Jak reagujesz?
- Pogodziłem się z wyrokiem. Uznałem, że miałem dobre życie i chyba wszystkiego już dokonałem, więc mogę umierać. Zawodowo jestem spełniony. Dwadzieścia pięć lat udanej pracy w „Czwórce” z moimi ukochanymi uczniami, piętnaście lat owocnej pracy w samorządzie miejskim. Prywatnie – odchowany syn, z którego jestem dumny, kochająca żona, no właśnie... żona. I tu pojawił się kłopot z podsumowaniem. Czy mogę sobie odpuścić starania, skoro Beata tak o mnie walczy? Zaniedbując własne zdrowie pomaga mi na każdym kroku, dzwoni, załatwia, wyprasza, czasem błaga z płaczem o kolejną wizytę, u kolejnego lekarza. Szuka specjalistów i nowych metod, a ja mam na to machnąć ręką? Do tego pochopnie, przed imieninami, nie znając diagnozy, obiecałem jej, że wyzdrowieję. A przecież nie rzucam słów na wiatr. Nie zawsze w życiu udawało mi się wygrać, ale nigdy poddać. Po chwilowym załamaniu zagryzłem zęby i wziąłem się za siebie. 

- Pstryk i już?
- Jasne, że nie. Cała ta opowieść jest nieudolnym streszczeniem miliona zdarzeń, zwątpień, postanowień, nadziei, decyzji. 

- Skupmy się na razie na ścieżce medycznej. Po badaniach wiadomo, że twój rak jest nieoperacyjny.
- Okazuje się, że jest też odporny na klasyczną chemioterapię. Beata znajduje kolejnego specjalistę. Jest szansa abym wziął udział w badaniach klinicznych. I kolejna klapa – nie ta mutacja genu. 

- Cios za ciosem.
- Tak, zresztą mój los na loterii był z podwójną ,,wygraną’’. Na raka płuca chorują przede wszystkim palacze, do tego na moją odmianę głównie kobiety, a jestem mężczyzną i nigdy nie paliłem. Taki niefart. Niemniej dzięki badaniom genetycznym okazało się, że możliwa jest kwalifikacja do programu leczenia chemioterapią celowaną w Poznaniu. Dostałem lek hamujący rozwój choroby refundowany przez NFZ. Tyle, że on nie leczy, a „jedynie” wydłuża życie. Zamiast leczenia - działanie paliatywne.

- Kiedy dostrzegasz pierwsze światełko w tunelu? 
- Po spotkaniu z Magdą, moją dietetyczką. Oczywiście wyszukała ją Beata. Magda ustaliła mi nie tylko dietę, ale nakazała też całkowicie zmienić styl życia. Od zaraz. Pytam, po co? Mam przecież czwarty stopień raka. I słyszę, że siedem lat temu ona wyszła z choroby nowotworowej. Siedem lat temu! Wyleczyła się zmieniając dietę i styl życia. Co mi szkodzi spróbować? Dostrzegłem jakąś szansę... Gdy Magda zapytała czy biorę byka za rogi powiedziałem – tak! Przez dwie i pół godziny notowaliśmy z Beatą zalecenia, które na początku były bardzo rygorystyczne. Pierwsze sześć tygodni to detoks. Zero alkoholu, zero kawy, zero cukru. W moim przypadku także dieta pozbawiona nabiału, pieczywa, białka zwierzęcego i jakichkolwiek produktów przetworzonych. Wszystko poparte całą listą suplementów. Do tego jak najmniej stresu i sen we wskazanych godzinach poprzedzony wyciszeniem. Teraz chodzimy spać o dziesiątej wieczorem. Magda zaleciła mi ruch inny niż ten, który był mi bliski – dobrane do możliwości organizmu i do danego nowotworu ćwiczenia oddechowe, spacery i nordic walking, bez szarpania rywalizacji i ścigania się z kimkolwiek. Po trzech miesiącach jest nieco lżej, a dieta zostaje nieco rozszerzona, jednak z wieloma złymi nawykami pożegnałem się już na zawsze. Wiem, że służyły nowotworowi, a nie mi. Odkwaszając organizm redukowałem przy okazji wagę. Wcześniej ważyłem 93 kilogramy, co przy wzroście 176 cm oznacza nadwagę. Dziś ważę 68 kilogramów i mam idealne BMI.

- Po schudnięciu 25 kilogramów wyglądasz zupełnie inaczej. 
- Jak?

- Mizerniej?
- Tak odbieramy ludzi szczupłych. Myślimy, że są pewnie chorzy. Ja nie schudłem przez chorobę, tylko dzięki zmianie stylu życia i odżywiania. Jest mnie mniej, a czuję się o wiele silniejszy niż przedtem. 

- Rozumiem detoks i dietę, ale jak mając raka mogłeś ograniczyć stres?
- Do zera nie zredukujesz, ale ograniczyć można. Najważniejsze to zmienić nastawienie. Stres wiąże się z lękami, a strach nie pomoże wyjść nam z choroby. Strach przed śmiercią nie jest jedynym problemem. Boimy się cierpienia, nicości, samotności lub zwyczajnie tego, co może przynieść kolejny dzień. Pojawia się strach, że będzie się dla kogoś ciężarem, przed pozostawieniem bliskich, strach przed nierozwiązanymi sprawami. Gdy przyjrzymy się jednak dokładniej każdemu lękowi, przestają nas one obezwładniać. Trudne, ale do zrobienia. Przyjmujemy: to TY doprowadziłeś się do tego stanu, więc i TY możesz to odwrócić, możesz to kontrolować. Trzeba inaczej poukładać sobie priorytety. Odpuszczać, przebaczać, cieszyć się drobiazgami. Nie przejmować się rzeczami, na które nie masz wpływu i przede wszystkim nie martwić się na zapas. Niektóre problemy same się rozwiązują. Będąc na ścieżce dochodzenia do zdrowia trzeba na pierwszym miejscu postawić siebie, nauczyć się zdrowego egoizmu. 

- Czyli?
- Przestrzegasz ustalonych zasad. O określonej godzinie chodzisz spać, jesz, bierzesz leki i nie ma zmiłuj. Nie ma, że musisz coś wcześniej zrobić, bo ktoś lub coś... Nie ma odstępstw. Najpierw to co niezbędne dla zdrowia, później cała reszta. Na przykład teraz możemy swobodnie rozmawiać, ale za godzinę przeniesiemy się do kuchni, bo będę gotował na drugie śniadanie zupę z marchwi, pietruszki, selera i kalafiora z przyprawami. Jeśli nie mogę jeść w danym momencie w domu, jedzenie zabieram ze sobą w specjalnych termosach.

- Co ty właściwie jadasz?
- Sporo dobrych rzeczy. Wszelkiego rodzaju fasole, kasze, zielone warzywa, owoce, piję herbaty ziołowe. Od pewnego czasu jajka, ryby i chleb orkiszowy. 2 jajka, 2 kawałki ryby i 4 kromki chleba na tydzień. Generalnie jem wszystko co służy mi, a osłabia raka. Odcinam nowotwór, którego traktuję jak pasożyta, od tego czym się odżywia. Warto posłuchać dietetyków, którzy się na tym znają. Do tego różne suplementy i są efekty...

- Czyli wyleczyłeś się wyłącznie zmianą stylu życia?
- Na pewno mój ,,nowy styl życia” mnie wzmocnił. Guzy złośliwe nie rozwijają się w zdrowym ciele, w którym mechanizmy obrony i naprawy pozostają nienaruszone. Komórki nowotworowe mogą przetrwać jedynie w środowisku, które sprzyja ich rozwojowi.
Oczywiście nie przestałem się leczyć u onkologów. Próby leczenia raka bez wykorzystywania najlepszych osiągnięć konwencjonalnej medycyny byłyby sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Podobnie nierozsądne byłoby odrzucenie wiary w naturalne mechanizmy organizmu, które chronią przed guzami. Ja po prostu uwierzyłem i wykorzystałem jak tylko się dało tę naturalną ochronę.

- Po wpisaniu cię na listę pacjentów przyjmujących celowaną chemię, która jak sam mówisz działa jedynie paliatywnie, byłeś leczony także inaczej?
- Tak, Beata nie ustawała w poszukiwaniach. Znalazła w Warszawie specjalistę od immunoterapii. Umówiła mnie na pierwszą wizytę. Ten jeden raz pojechałem pociągiem. Wizyta 400 złotych. Drogo. Co prawda lekarz ma mi poświecić godzinę i ma już przeanalizowane moje wyniki, ale to nadal drogo. To było 15 stycznia tego roku. Nie byłem w dobrym nastroju. Właśnie pożegnaliśmy się z naszym ukochanym psem. Dwa miesiące przed śmiercią zdiagnozowano u niego... raka płuc. Jadąc do Warszawy miałem w uszach słowa pani weterynarz: „A ile żyje człowiek z rakiem płuc? Pół roku?”. Pies odszedł, a ja jechałem dowiedzieć się, czy jest dla mnie jakaś nadzieja. Nadzieja na więcej niż pół roku.

- Okazało się, że jest.
- Tak, może to dziwne, ale poczułem się lepiej na sam widok lekarza, który przypomina mi Kubę Wojewódzkiego. Nie wiem dlaczego, ale poczułem się od razu lepiej. Później trzeba było zmierzyć się z faktami. Na początek wydać 4.200 zł na badanie niezbędne do wybrania metody leczenia. Później, kilka lub kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie na leczenie. Jak długo? Nie wiadomo. Biłem się z myślami. Skąd wziąć takie pieniądze? Beata przekonała mnie, abym się w tej chwili tym nie martwił, tylko rozpoczął leczenie. Nie byłem przekonany, ale rozpocząłem. Lekarz stwierdził, że ma dla mnie lek, który na 90 procent powinien trafić w cel. Początkowo określił miesięczny koszt na 7.500 zł, a później zweryfikował na 12.000 zł. Do tego dojazdy i noclegi dla dwóch osób. Kiedy tylko się dało jeździła ze mną Beata, aby przyrządzać mi jedzenie według wskazań Magdy. Wozimy ze sobą nie tylko produkty, ale i garnki, bo i one mają ważną rolę do spełnienia w procesie zdrowego odżywiania. 

- I zaczynasz martwić się o pieniądze...
- Mieliśmy niewielkie oszczędności. Ani ja, ani Beata nigdy nie pracowaliśmy z myślą o pieniądzach. To nigdy nie był nasz priorytet. Zresztą pracując w oświacie zbyt wiele byśmy nie odłożyli. Teraz pieniądze wyciekały szerokim strumieniem. Lek, który otrzymuję w Poznaniu kosztuje miesięcznie 8.600 zł – na szczęście jest w pełni refundowany. Wlewy w Warszawie – 12.000 zł – refundowane już nie są. Do tego koszty rożnych badań, suplementów, ziół, dojazdów i setek rzeczy, o których tylko Beata wie... 

- Pomogli ludzie. 
- Zawsze włączałem się w działania charytatywne, ale myśl, że mam być beneficjantem takich działań nie mieściła mi się w głowie. Dlaczego ktoś miałby mi dać pieniądze? Co to za pomysł?

- Okazało się, że całkiem dobry...
- Aż trudno uwierzyć, jak wielkiego wsparcia mi udzielono. Na początku o moich kłopotach wiedział tylko Piotr Ruszkiewicz, i to on - bez mojej wiedzy – namówił swoich znajomych, a oni przelali dla mnie środki na miesięczne leczenie. Agata Michalkiewicz, dyrektor Ośrodka Rehabilitacyjnego w Kościanie, wskazała nam działającą przy Ośrodku Fundację „Dać Pomoc”, która może zająć się formalną stroną zbiórki. Okazało się, że szefuje jej mój dawny uczeń Adam Piątek. Gdy o chorobie dowiedział się Teodor Kubacki, to umieścił na swoim Facebooku ulotkę z prośbą o wpłatę pieniędzy na konto fundacji i o podarowanie mi jednego procenta podatku. Ten post miał 1700 udostępnień. Zaczęło się samo dziać. Nie miałem z tym nic wspólnego. Dzięki tym działaniom zebraliśmy pierwsze pieniądze. Szybko przyszły, szybko zeszły. Wystarczyły na miesiąc... 

- Wiosną przyszła pomoc od Pospolitego Ruszenia Serc, czyli spontanicznie połączonych w działaniu setek ludzi. Przypomnę, że podczas marcowego weekendu cudów na leczenie ciebie i twojej uczennicy Michaliny zebrano ponad 97 tysięcy złotych. Do czerwca kwota ta urosła do 122.642 zł. 
- To był prawdziwy cud. Akcja „Otwórzmy serca” dała mi nie tylko pieniądze na leczenie, ale przede wszystkim siłę. Dostałem takiego kopa, że pewnie bez leków bym wyzdrowiał. Po czterech miesiącach unikania ludzi wreszcie do nich wyszedłem, dostałem od nich wielką moc, a większości z nich nawet nie znałem. Były zawody sportowe, dwudziestoczterogodzinny bieg, koncerty, pokazy, loterie, konkursy...

- Pamiętam, że podążająca za tobą Beata bała się, że nadmiar wzruszeń może ci zaszkodzić...
- To prawda, ale jak się nie wzruszać gdy widzisz tyle dobra? Na przykład gdy uczennice z kółka wokalnego układają dla mnie tekst piosenki, którą wykonują na koncercie, a po nim przytulają się i wszystkie płaczą? Gdy spotykasz tylu kumpli ze sceny, z którymi niegdyś grałeś, którzy teraz bez wahania przyjeżdżają i dla ciebie grają? Gdy na koncercie młodzieżowym spotykasz dorosłą Agę Cessak, niegdyś Rudawską, śpiewającą dla ciebie piosenkę, którą równo dwadzieścia lat wcześniej wygrała konkurs Piccolo Voice w Kamieńcu? Czy to nie jakiś znak? Albo, gdy PATER czyli mój były uczeń Patryk Kasperski, sprzedaje za kilkaset złotych ostatni egzemplarz swojej raperskiej płyty by wesprzeć akcję? Pomagała mi cała „Czwórka”, środowiska innych kościańskich szkół i przedszkoli, kluby sportowe, parafie, moi ukochani studenci z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, koleżanki i koledzy ze Stowarzyszenia Porozumienie Ziemia Kościańska i wielu, wielu innych. Dzięki tej akcji mogłem pomyśleć o powrocie do pracy. Od jesieni zastępował mnie w szkole mój syn Jakub. W maju pani dyrektor, która przez cały czas również mi pomagała ustawiła plan tak, abym mógł wrócić do pracy i jednocześnie jeździć na wlewy do Warszawy.

***
W tym momencie Maciej zarządza przerwę na drugie śniadanie. Dostaję i ja. Sporo warzyw al dente w odrobinie wody bez soli z jakąś przyprawą i olejem lnianym. Maciej nazywa to zupą. Jako wegetarianin nie narzekam. Gorzej, gdy chwilę później częstuje mnie cierpkim wywarem z piętnastu ziół. Na szczęście dostałem tylko kilka łyków. Po posiłku wracamy do wątku medycznego...
***

Uporządkujmy: od grudnia prowadzisz inny tryb życia, jesteś na diecie i przyjmujesz różne suplementy. W poznańskim szpitalu podają ci lek hamujący rozwój choroby, a w warszawskim instytucie stosujesz immunoterapię...
- Tak. W Warszawie przez cały czas się dziwiono, że przyjeżdżam samochodem. Niby przeciwwskazań do prowadzenia nie ma, ale nikt z tak daleka nie przejeżdża sam kierując. Czułem się coraz lepiej. Zmiany na lepsze pokazały też kolejne tomografie. Przyszedł czas aby zrobić jeszcze bardziej szczegółowe badania, tylko jak dostać skierowanie na PET, skoro wcześniejsze wyniki wskazywały na stan paliatywny? Jak przekonać lekarza, że jest lepiej? Udało się. W lipcu pojechałem do Poznania na badanie. Zanim otrzymałem wyniki odwiedziłem pewnego doktora farmakologii, specjalistę medycyny chińskiej, do którego wysłała mnie moja dietetyczka. Miał coś poradzić na zmiany skórne. I tu ciekawostka, zbadał mi puls i obejrzał język, po czym wydał diagnozę: według medycyny chińskiej nie ma pan raka. 

- Uwierzyłeś? 
- Chciałem wierzyć. Chwila prawdy miała nadejść kilka dni później, czyli wyniki badania PET. 

- I?
- Medycyna Zachodu potwierdziła diagnozę medycyny chińskiej: całkowita regresja metaboliczna wszystkich zmian i niemal całkowita morfologiczna regresja guza pierwotnego. Radość, tylko co to znaczy „niemal”? Jadę do „mojego” warszawskiego instytutu, pokazuję torakochirurgowi wyniki i pytam, czy teraz da się to wyciąć. Ogląda, analizuje i mówi: operacja to poważny zabieg, a takich zmian się nie operuje. Beata w płacz, a on: niech się pani nie martwi. Nie operuje się, ponieważ nie wymagają operacji. To co zostało w płucach to niegroźna zmiana włóknista, taka blizna po guzie. 

- Innymi słowy: nie masz raka.
- Nie mam. Równo rok po uporczywym kaszlu, który wypędził mnie do lekarza i dziesięć miesięcy po informacji, że mam złośliwego raka płuca czwartego stopnia, badanie PET wykazało, że już go nie mam. Po wizycie w Warszawie pojechałem do mojego torakochirurga w Poznaniu. Po kolei kładę na stół wyniki badań tomograficznych: z listopada, stycznia, marca i ostatni wynik PET. Doktor się uśmiecha i mówi: dziś jest dzień cudów! 

- Pytał o szczegóły leczenia?
- Tak, opowiedziałem mu o wszystkich ścieżkach mojej drogi do zdrowia. 

- Twoim zdaniem co było na niej najważniejsze?
- Po pierwsze wiara, po drugie zmiana stylu życia i po trzecie medycyna. 

- Po pierwsze wiara? Jak trwoga to do Boga?
- To prawda, że choroba zbliżyła nas do wiary. Wiem, że sporo osób modliło się i modli za mnie, za co bardzo dziękuję. Przynajmniej raz na dwa tygodnie jeździmy na Świętą Górę do Gostynia. Tam Matka Boża pomogła kiedyś Beacie w trudnej chwili, a teraz pomaga nam obojgu uporządkować myśli, uspokoić się i wybrać właściwą drogę na kolejnych zakrętach. Od Siostry Marii dostałem Cudowny Medalik i czuję, że Matka Boża podpowiada mi co mam robić. W niedzielę siadamy z Beatą obok syna w kościańskiej Farze. Modlimy się i słuchamy jego gry na organach.

- Wiara czyni cuda?
- Tak, dwukrotnie wprost doświadczyłem takiej pomocy.
-
Opowiesz o tym?
- Byłem w Warszawie, tym razem bez Beaty, pakowałem się. Wiele rzeczy wozimy w woreczkach, także leki. Nie zabiorę przecież w podróż opakowania wartego kilka tysięcy złotych, tylko wyliczone dawki. Do Warszawy zabieram sześć tabletek. Ostatnią przyjmuję o godzinie 11. Najczęściej o tej godzinie kończy się doba hotelowa. Spieszę się więc. Wszystko spakowane, tylko gdzie jest tabletka? Zrobiło się w pół do jedenastej. Panika. Poszukiwania. Po kilka razy wszystko wyrzuciłem z torby i kosza na śmieci. Przeszukałem łóżko i nic. Poprosiłem wtedy o pomoc Matkę Boską. Możesz wierzyć lub nie, ale w śmieciach, na samym wierzchu leżał woreczek z tabletką. Dokładnie w tym momencie  odezwała się komórka przypominając, że czas wziąć lek. 

- Druga sytuacja?
- Jesteśmy w Warszawie, idę na wlew. Nie bardzo jest gdzie się wkłuć. Na ręce mam ogromnego siniaka. Beata pyta, czy to mnie martwi. Przyznaję, że tak i pokazuję pielęgniarce, że ta ręka jest wyłączona. Zostaję sam na kwadrans. Gdy pielęgniarka wraca widzę jej zdumienie. Pyta co się stało? W piętnaście minut zniknął siniak na pół ręki. Okazało się, że modliła się o to Beata. Możesz myśleć o tym co chcesz. Ja wiem, że to dzieło Matki Bożej. 

- Wybacz prowokacyjne pytanie, ale czy to oznacza, że droga do zdrowia dostępna jest tylko dla katolików? Protestanci nie modlą się do Matki Boskiej, ateiści nie modlą się do nikogo...
- Wcale tak nie sądzę. Potrzebna jest wiara w wyleczenie. Jestem katolikiem, więc uspokojenia i ukojenia szukam w modlitwie, ale moja dietetyczka mówi, że może to być dowolna forma medytacji, coś w czym znajdziesz ukojenie. Do wyleczenia ciała potrzebne jest zdrowie duchowe.

- Wyniki badań wskazują, że czerpiesz z wiary naprawdę wielką moc, a co ciągnęło cię w dół podczas tego roku?
- Na początku bezmyślne pogodzenie się z tym, że mogę już umierać. Trochę słuchanie melancholijnej muzyki i zamykanie się w sobie. Poważnym wstrząsem była śmierć ukochanego psa. Jeszcze większy wstrząs przyszedł w kwietniu, gdy u Beaty wykryto zmiany nowotworowe. Była tak zajęta walką o mnie, że odwlekała badania. Na szczęście zdążyła. Podczas biopsji usunięto jej groźną zmianę. W dół ciągnie też lęk przed każdymi badaniami kontrolnymi. Planujesz życie tylko na najbliższe trzy miesiące, do badania. Później do kolejnego, i kolejnego. Na co dzień o tym nie myślisz. Działasz, wierzysz, ale gdy zbliża się termin pojawia się niepokój.

- Pomówmy na koniec o zmianie stylu życia. Postawiłeś ten czynnik na drugim miejscu po wierze i przed medycyną. 
- Jestem przekonany, że bez tej zmiany mogłoby mnie tu dziś nie być. Nie można liczyć wyłącznie na cud, droga do uzdrowienia wymaga pracy nad sobą. Zanim zachorowałem wydawało mi się, że prowadzę zdrowy tryb życia. Nie paliłem, w każdy poniedziałek przez dwie godziny grałem w piłkę nożną, w piątki w koszykówkę. Do tego jakiś rower, spacery, bieganie. Niby zdrowo, tyle że przybierałem na wadze. Po takim zdrowym treningu szedłem na pizzę, do tego piwo, i to wszystko w okolicach godziny 22. Wiedziałem, że to nie jest dobra pora. Dziś wiem, że nie tylko to było złe. Jadłem i piłem to co statystyczny Polak, ale nie wiedziałem, że ta statystyka działa na moją niekorzyść. W poprzednim życiu, czyli przed chorobą, byłem fanem pizzy, słodyczy, żółtego sera, chrupiącego białego pieczywa i wielu innych wspaniałych rzeczy, które uwielbiają także nowotwory. W dodatku jadłem w nadmiarze. Gdy zachorowałem zrozumiałem, że muszę iść w przeciwną stronę. Najpierw oczyścić organizm, a później zacząć jeść tylko to, co daje moc i zdrowie. I tylko tyle, ile potrzeba. 

- Ale smaczne to nie jest.
- Przyznam szczerze, że gdybym nie zachorował, to nie przeszedłbym na taką dietę. Lubię tradycyjną kuchnię. W przypadku choroby nie ma wyboru. Mówię to innym chorym, gdy pytają mnie o radę. Gdy słyszę od nich, że bez słodyczy, mięsa, fastfoodów czy czegoś tam jeszcze nie dadzą rady żyć, to proszę aby dali mi spokój. Po co pytają mnie o radę skoro przy pierwszej, najważniejszej, mówią że nie są w stanie zastosować jej we własnym życiu? Jem także smaczne rzeczy. Co jakiś czas kawałek gotowanego królika, a raz w miesiącu szarlotkę – z płatków jaglanych i jabłek okraszonych bakaliami. Oczywiście bez cukru.

- Wieść o tym, że miałeś i już nie masz raka rozchodzi się lotem błyskawicy. Wielu ludzi przychodzi do ciebie po poradę?
- Tak, i nie tyle do mnie, co do nas, bo specjalistką w tym temacie jest Beata. Ja nie wiem nawet połowy tego co ona. Sądzę, że otrzymuję od niej tylko te informacje, które mi służą, resztę zatrzymuje dla siebie. Wracając do porad, nie zamierzam nikomu niczego narzucać. Mówię tylko o tym czego sam doświadczyłem i przypominam, że każdy przypadek jest inny, że nie ma uniwersalnej recepty. Są jedynie drogi, na które trzeba wejść i słuchać tych, którzy się na tym znają. Niestety w Polsce nie ma systemu, który zakładałby holistyczne podejście do leczenia nowotworów. Samemu trzeba się uczyć, szukać lekarzy, leków, programów klinicznych, próbując łączyć je z elementami medycyny niekonwencjonalnej, suplementacją i ziołolecznictwem. Najważniejsze jednak aby działać i nie poddawać się. Tym, którzy nie są chorzy powiem jedno: nie odkładajcie nigdy badań na później. Nigdy. Jeśli zaś nadejdzie chwila trudnej diagnozy, trzeba jak najszybciej się ogarnąć, wziąć głęboki oddech i ,,byka za rogi!’’.

- Jeszcze jedno pytanie: skoro jesteś zdrowy, to dlaczego nadal się leczysz?
- To jest dobre pytanie. Nie wiem. Myślę, że lekarze też do końca nie wiedzą, co zrobić. Wypadłem z tabelek. Najbardziej przekonuje mnie zdanie mojego specjalisty od immunoterapii być może dlatego, że oparł je na sportowym porównaniu. Zwycięskiego składu się nie zmienia, a już na pewno nie w całości. Zmniejszono mi częstotliwość podawania leków i dawki. Mam świadomość, że nowotwór może powrócić. O pełnym wyleczeniu z choroby mówi się, gdy nie ma nawrotu przez pięć lat. Powiedziano mi, że jestem zdrowy i tak też się czuję. Jeśli za jakiś czas odstawię lekarstwa, to nie zmienię już stylu życia. Nie wrócę na ścieżkę, która doprowadziła mnie do choroby. 
Jeszcze raz chcę podziękować za okazaną mi pomoc. Za modlitwę, pieniądze na leczenie, słowa wsparcia – te bezpośrednie i te fejsbukowe, warzywa z przydomowych ogródków i działek, rabaty w wielu sklepach, a uczniom za wyśpiewane słowa powitania w pracy. Przede wszystkim zaś za przekonanie mnie, że jestem potrzebny i że mam na tym świecie jeszcze wiele do zrobienia.

źródło:

Gazeta Kościańska  nr 36/2018 (1017)

https://www.koscian.net/Byl_rak._Nie_ma_raka,31821.html

< powrót do poprzedniej strony